Wszystko zaczęło się około 1994 roku kiedy to jako 11 letni chłopak usłyszałem na falach trzeciego programu Polskiego Radia utwór „Child in Time” zespołu Deep Purple. Zachwycająca melodia grana na organach Hammonda, niby prosta, a jakże trafiająca w moją nastoletnią, zaczynającą się buntować duszę, sprawiła że zachwyciłem się tym instrumentem. To niezapomniane brzmienie nie dawało mi spokoju a moim wielkim marzeniem było grać pewnego dnia właśnie jak John Lord.
Kilka lat później jako członek osiedlowego zespołu rockowego starałem się spełnić to marzenie i odtworzyć to brzmienie na miarę swoich możliwości finansowych przy pomocy keybordu Casio i kostek gitarowych oraz wzmacniacza ZODIAK marki Unitra. Efekt oczywiście był dokładnie taki jak i owo zaplecze techniczne.
Mijały lata, wyjechałem na studia na politechnikę i prawdopodobnie całe moje doświadczenie z organami Hammonda skończyło by się na dziecięcym marzeniu, gdyby nie fakt że los wywiał mnie za granicę. Tam pracując już jako realizator dźwięku i serwisant analogowych konsol mikserskich, w jednym z Paryskich studio nagrań natrafiłem na zakurzony instrument który stał w korytarzu prowadzącym do głównej sali nagraniowej. Moją uwagę przykul niewielki napis pomiędzy manuałami wykonany złotymi literami „HAMMOND”. Zapytany przeze mnie o ów instrument kierownik studia odpowiedział, że to trup którego już od dawna nie używają a serwis jego jest zbyt problematyczny i tak po prostu stoi bo nikt nie ma serca go wyrzucić. No cóż, miałem jedyną w dotychczasowym życiu szansę zagrać na prawdziwych organach Hammonda model A100. Jedyne co mnie od tego dzieliło to fakt, że instrument był nie sprawny. Nie zastanawiając się zbyt wiele po kilku niby to luźnych rozmowach z kierownikiem, udało mi się uzyskać zgodę na pogrzebanie przy instrumencie.
Czas i ilość pracy jaką przy nim spędziłem sprawiły, że dziecięca fascynacja przeradzały się z wolna w prawdziwą miłość. Nie mając dokumentacji technicznej, siedząc do późnych godzin wieczornych i pracujące metodą inżynierii wstecznej, poznawałem te ograny centymetr po centymetrze. Szczególnym zachwyt budziło we mnie nieprawdopodobne połączenie światów mechaniki i elektroniki które się tam przenikały. Już samo serce organów Hammonda którym jest generator tonów, bez zbędnej przesady można nazwać cudem inżynierii który łączy w sobie geniusz i niezwykłą prostotę. Dziesiątki zębatek, łożysk, cewek a nawet nici, tworzą weń unikalny układ harmoniczny bez jednego zbędnego elementu. Tak oto po upływie kilku tygodni „mój pacjent” powoli zaczął ożywać. Najpierw zadziałały wszystkie układy mechaniczne, wcześniej nieoliwione i pozostawione na pastwę kurzu prawdopodobnie przez ostatnie dwie dekady. Następnie wymienione nadszarpnięte mocno zębem czasu elementy zasilania zmobilizowały już prawie pięćdziesięcioletnie lampy do pracy rozjarzając jak dawniej ich szklane obudowy.
Pamiętam to jak dziś gdy w pewien sobotni wieczór, ku wielkiemu zdziwieniu kierownika studia i własnemu, w korytarzu studia rozbrzmiały donośne tony kilku pierwszych dźwięków z utworu „Child in time” . Tym razem nie był to jednak grający John Lord, tylko ja, cieszący się jak dzieciak z grających znów organów Hammonda.