Organami Hammonda interesuję się już chyba ponad 20 lat. Zaczęło się jeszcze w szkole od referatów na temat praktycznego wykorzystania zjawiska Dopplera (jak łatwo zgadnąć nauczycielka fizyki nie miała pojęcia o istnieniu Leslie). Z racji tego, że z wykształcenia jestem historykiem, zacząłem zgłębiać życiorys Laurensa Hammonda i jego instrumentów, a że przy okazji jestem muzykantem (bo „muzykiem” to chyba duże słowo), zacząłem „chorować” na swój egzemplarz organów.
Zajęło mi to chyba dobre kilkanaście lat, bo wszyscy wiemy, że nie jest to tania sprawa. Jakoś ze dwa lata temu znalazłem na jednym z serwisów aukcyjnych egzemplarz L-102 w komplecie z włoskim, tranzystorowym Leslie. Cena nie była jakoś bardzo wygórowana, sprzedający twierdził, że organy działają i jeszcze przywiezie je za zwrot paliwa spod Lublina. Organy dojechały, szybko zorientowałem się, że „niedomagają” – jeden z drawbarów nie działał, sygnał był słaby, ale stwierdziłem, że je wezmę i doprowadzę do porządku we własnym zakresie – wymienię lampy, przeczyszczę, co trzeba i będzie OK. Niestety, po jakichś trzech godzinach, zdarzył się ulubiony efekt pirotechniczny Keitha Emersona – kondensator rozruchowy generatora postanowił się zdematerializować (dosłownie). Pomimo tego, że taki kondensator do wersji europejskiej organów jest praktycznie nie do dostania, można go zastąpić odpowiednio dobranym, współczesnym kondensatorem rozruchowym. Do tego dochodziło jeszcze wyczyszczenie wnętrza instrumentu z wszechobecnego oleju po zaistniałej „katastrofie”. Organy tak przebiedowały ze trzy miesiące. Aż do dnia, w którym, po uruchomieniu, instrument niepokojąco „trzasnął" i zamilkł. Generator się kręcił, ale nic poza tym. Tak trafiłem do Pana Pawła Więsika (tego nazwiska w polskim światku hammondowskim przedstawiać nie trzeba), który stwierdził, że instrument „będzie żył”, bo – całe szczęście – nikt przez przeszło 50 lat jego istnienia w nim nie majstrował. Sprawcą zamieszania okazały się dendyty na blaszanych chassis instrumentu, które powodowały permanentne zwarcie do masy. Awarię spowodował upływ czasu – chassis w Hammondach są zrobione z blachy ocynkowanej, która – zwyczajnie – się utleniła. Pan Więsik pochwalił wymianę kondensatorów, powiedział, że sam tak robi i że w L-kach to taka awaria kondensatora rozruchowego to normalka. Niestety, naprawa u Pana Pawła przekraczała wtedy moje możliwości finansowe. Tu z pomocą przyszli „ludzie dobrej woli” i portale zrzutkowe, dzięki czemu uzbierałem całą potrzebną kwotę, starczyło jeszcze na stolarskie odświeżenie obudowy.
O samym instrumencie: L-102, po numerze seryjnym (zachowała się oryginalna tabliczka znamionowa) ustaliłem, że to – mniej więcej – rocznik 1963 (jeszcze bez „Brillance”), co ciekawe europejska wersja (na 220V) wyprodukowana w Chicago, co chyba nie jest typowe, bo wszystkie wersje na Europę, jakie widziałem, były produkowane w fabryce w Antwerpii. Wygląda na to, że organy były kupione w Holandii i stamtąd trafiły do Polski. Prawdopodobnie tranzystorowe Leslie, które było dołączone, było kupione w komplecie z organami, bo sygnał do podłączenia Leslie jest prawidłowo wyprowadzony z organów, a L-ki fabrycznego wyprowadzenia nie miały. Leslie to też ciekawy przypadek – pierwotnie miało tylko dolny rotor, ale udało mi się dołożyć górny we własnym zakresie i działa. Może kiedyś uda mi się wymienić na jakiś lampowy, oryginalny, egzemplarz.
Mateusz Stelmasiak